![]() |
![]() |
|
Powrót | ||
|
Zofia Kozimor Artykuł ukazał się w Tawacinie nr 68, zima 2004. Fotografia Cochise'a Pięćset
kilometrów na południe od Wielkiego Kanionu Kolorado, z dala
od tradycyjnych szlaków turystycznych, rozpościera się kraina pełna legend i
wspomnień. Hrabstwo Cochise w południowo-wschodniej Arizonie, nazywane przez
wielu "wolnym stanem Cochise'a", gdyż kieruje się własnym kodeksem moralnym i
prawnym. Odwieczne tereny Apaczów Chiricahua. Indianie zostali stąd wygnani, ale
pamięć o nich pozostała. Cochise, ich charyzmatyczny wódz, wycisnął na tych
ziemiach swoje piętno. Dzisiaj szkoły, instytucje, kompleksy sportowe noszą jego
imię: indiański bohater stał się bohaterem amerykańskim. Ale Amerykanie
osiedlili się tu na dobre po zamknięciu wszystkich Indian w
rezerwatach. Przełęcz Apaczów
Kraina jest pustynną równiną przygniecioną słońcem; tu i
ówdzie olbrzymi kaktus saguaro i wysokie kwiaty agawy. Na wschodzie pasmo gór
Chiricahua, od którego żyjące tu plemiona wzięły swoją nazwę, na zachodzie góry
Dragoon. W górach Chiricahua znajduje się dzisiaj park narodowy. Wulkaniczne
skały mają fantastyczne kształty kolumn. Dla Indian patrzących na świat z
wyobraźnią poetów były to "skały w postawie wyprostowanej". Tutaj w głębokich
dolinach Apacze rozbijali swoje obozy. Wytropienie Indian w tym kamiennym
labiryncie było dla białych misją niemożliwą.
"Góry w postawie wyprostowanej" Na północnym krańcu gór Chiricahua znajduje się przełęcz, przez którą jadący ze wschodu biali osadnicy przedostawali się do Tucson i dalej do San Francisco. Przedostawali się, jeśli mogli. Apache Pass, Przełęcz Apaczów, wąwóz, do którego lepiej było nie wjeżdżać i jedno z tych miejsc, w których zagęściła się historia Południowego Zachodu. Przed wojną z Cochise'em, prowadziła tędy droga dyliżansów Johna Butterfielda. Jeszcze ją widać, nie pokrywa się z dzisiejszą szosą. Apache Pass to długie i trudne przejście przez góry w scenerii tak dzikiej i odludnej, że nawet dzisiaj podróżny czuje się nieswojo. Niegdyś biali osadnicy i wojskowi przeprawiali się właśnie tędy, gdyż bije tu nigdy nie wysychające źródło, cieszące przejezdnych do dziś. Dla współczesnych Amerykanów miejsce to ma wartość historyczną. Można je zwiedzać. Przez góry, pod bezlitosnym słońcem Arizony, wąska ścieżka prowadzi do Fortu Bowie. Śladami Apaczów Cochise'a. Oto miejsce, gdzie w 1861 r. porucznik Bascom rozbił swój obóz. To tu zaprosił na rozmowy Cochise'a, którego niesłusznie posądził o uprowadzenie białego dziecka. Nie podejrzewając zasadzki, wódz Chiricahua przyszedł z kilkoma członkami rodziny. Gdy znalazł się w namiocie oficera, został otoczony przez żołnierzy mających rozkaz go aresztować. Uratował się dzięki błyskawicznej reakcji na niebezpieczeństwo: wyciągnął nóż, przeciął płótno namiotu i uciekł pod kulami żołnierzy. Pozostali Indianie zostali jednak ujęci. Przełęcz Apaczów U wejścia na przełęcz rosły kiedyś cztery duże dęby. Tutaj Bascom kazał swoich więźniów powiesić, co było bezpośrednią przyczyną wojny z Apaczami. Prowadzeni na egzekucję Indianie śpiewali pieśń śmierci. Wśród skazańców był brat Cochise'a i dwóch jego bratanków. Ruiny postoju dyliżansów. Wciśnięty głęboko w przełęcz, zbudowany został w sąsiedztwie źródła. Przed wojną Apacze zaopatrywali ten zajazd w drzewo na opał i w drobną zwierzynę. Więziono tu potem sześciu nieszczęsnych Indian, zanim ich stracono. Wojownicy Chiricahua próbowali ich odbić. Gotowi do walki, stali na tych wzgórzach "nadzy i pomalowani, śpiewając wojenną pieśń". Zaraz za postojem dyliżansów znajduje się cmentarz z okresu wojny z Cochise'em. W tym surowym miejscu, zagubiony wśród gór, wygląda nierealnie. Wiele nagrobków wywieziono do San Francisco, ale wiele pozostało. Przeważnie są to groby młodych mężczyzn, którzy najwyraźniej postanowili rzucić wyzwanie losowi. Los uśmiechnął się do nich i zostali pochowani. Najczęściej, po spotkaniu z Apaczami, nie było komu chować zabitych. Na początku drogi w Apache Pass ustawiono tablicę zakazującą używania aparatów do wykrywania metalu, kopania w ziemi i zabierania czegokolwiek. To miejsce jest jednym wielkim cmentarzem. Nieco dalej w 1862 r. miała miejsce bitwa Cochise'a i Mangasa Coloradas z oddziałami amerykańskiego wojska. Była doskonale przez wodzów przygotowana, ale Indianie nie mogli jej wygrać. Amerykanie użyli w walce moździerzy. Cochise zrozumiał, że wobec uzbrojenia białych, musi zmienić swoją taktykę. Rozpoczął walkę podjazdową, której Amerykanie nie potrafili sprostać. I w końcu ruiny Fortu Bowie. Zbudowany został w 1862 r. w odpowiedzi na bitwę na Apache Pass. Był przeklinany zarówno przez Indian, jak i Amerykanów, pogrzebanych żywcem w tym odludnym miejscu. O wydarzeniach na Przełęczy Apaczów przypominają tablice ustawione wzdłuż ścieżki. Na jednej z nich widnieje zdjęcie porucznika Bascoma, a obok niego miejsce na zdjęcie Cochise'a. Fotografii wodza jednak nie ma. Zastępuje ją opis, jaki w 1859 r. zostawił James Tevis, pracownik postoju dyliżansów:
"Najpiękniejszy Indianin, jakiego kiedykolwiek
widziano. Miał 6 stóp (1,83 m) wzrostu, był prosty jak strzała, od stóp do głów
zbudowany tak doskonale, jak to jest tylko możliwe".
Netdahe
Nie istnieje żadna fotografia najsłynniejszego wodza Apaczów. Przypuszcza się, że Cochise, żywa legenda tamtych czasów, musiał być choć raz sfotografowany, ale nie ma co do tego żadnej pewności. Przed rokiem 1861 nadarzały się ku temu okazje. Jednak zdjęcia Indian z tego okresu są bardzo rzadkie. Amerykanie chwycili za aparaty fotograficzne znacznie później, kiedy zrozumieli, że świat Indian odchodzi na zawsze. W lutym 1861 r. karygodny incydent spowodowany przez Bascoma pchnął Cochise'a na ścieżkę wojenną. Rozpoczęła się okrutna wojna Netdahe (śmierć obcym), która trwała do roku 1872. Przez z górą 10 lat nikt nie mógł zbliżyć się do Cochise'a i nikomu nie było w głowie robienie mu zdjęć. Wojownicy Chiricahua siali w Arizonie trwogę i spustoszenie, masakrując białych osadników i wypierając ich z ziem swoich przodków. Dla Indian była to święta wojna o zachowanie ziemi i własnej tożsamości. Jedni z ostatnich półkoczowników świata starli się na śmierć i życie z nowoczesną armią. Racjonalnej myśli i technice przeciwstawili magię swoich obrzędów, siłę fizyczną i odwagę. Naród Apaczów nigdy nie miał jednego wodza. Podzielony był na odłamy i grupy. Cochise był formalnie wodzem grupy Chokonen Apaczów Chiricahua. Niemniej dzięki swym zdolnościom lidera i wojownika potrafił narzucić swój autorytet wszystkim Apaczom Chiricahua i był jedynym wodzem, który miał autentyczny posłuch wśród Apaczów w ogóle. Jego władza zaskakiwała Amerykanów. Generał G. Crook zanotował: "Cochise wywiera taki wpływ na inne plemiona, że ich wojownicy z radością dołączają do niego podczas licznych najazdów". Kapitan F. Coleman: "Inni wodzowie Apaczów Chiricahua śmiertelnie bali się Cochise'a; wydawali się drobnymi płotkami w jego obecności". Fred Hughes: "Ze zdumieniem obserwowaliśmy, jaką władzę ma nad tym brutalnym plemieniem: uwielbiając go jak bożka, bali się go bardziej niż kogokolwiek; wystarczyło jedno jego spojrzenie, aby usadzić na miejscu najbardziej bezczelnego z Apaczów". Był przywódcą niezwykle inteligentnym, w lot pojmował podstępy białych strategów i umiejętnie zwodził amerykańską armię. Urządzał jednocześnie grabieżcze wyprawy do Meksyku, które pozwalały Apaczom zdobywać środki do przetrwania i broń. Wojna stała się sposobem życia tego człowieka. Spędził on czterdzieści lat walcząc z armiami dwóch krajów i, rzecz znamienna, chociaż w bitwach znajdował się zawsze na czele swoich wojowników, nie zginął od kuli, ani od rany zadanej przez wroga. Dla Indian nie było w tym nic dziwnego: Cochise posiadał moc, czyli rodzaj nadprzyrodzonej siły, która chroniła go przed ciosami. Przez z górą jedenaście lat Cochise prowadził zaciętą walkę z Amerykanami, nie pozwalając żadnemu generałowi zatriumfować nad sobą i uparcie odrzucając propozycje zawarcia pokoju. Stał się synonimem nieprzejednania i oporu Apaczów. Znienawidzony przez białych, okrzyknięty został wrogiem publicznym Ameryki. Jednak po dziesięciu latach nieustającej wojny sytuacja Indian wyglądała dramatycznie. Ich walka z przeciwnikiem coraz liczniejszym i dużo lepiej uzbrojonym stawała się walką samobójczą. Wojsko prowadziło przeciw nim bezlitosną akcję pacyfikacyjną. Apacze Chokonen zostali kilkakrotnie zaatakowani w samej "fortecy Cochise'a" w górach Dragoon. Obyło się bez ofiar w ludziach, gdyż ich obozy były tak pomyślane, że pozwalały kobietom, dzieciom i starcom ratować się ucieczką, niemniej żołnierze niszczyli całe zapasy żywności i skór. Osaczeni przez wojsko Indianie przenosili się coraz wyżej w góry. Cochise był zaprzysięgłym wrogiem cywilizacji białych i żywił do nich szczerą nienawiść, ale miał wielkie poczucie odpowiedzialności za swój naród. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie zaprzestanie walk, jego lud zostanie zgładzony. Później, wyraził to bardzo sugestywnie w jednym ze swych przemówień:
"Zwalczałem
was długo i ze wszystkich sił. Zabiłem wielu z was, ale gdy zginął jeden biały
człowiek, kilku innych zajęło jego miejsce, a na
miejsce zabitego Indianina nie przyszedł nikt i teraz wielki naród, który
przyjął was na tej ziemi, jest tylko słabą grupą. [...] Czy zniknie on z powierzchni ziemi, czy też kilku z nas
przeżyje, żeby zobaczyć, jak słońce wschodzi nad tymi górami, naszą ziemią
ojczystą?"
W 1871 r., pomimo sukcesów w potyczkach, Cochise
zaproponował zawarcie pokoju. Cañada Alamosa Niemniej chęć przerwania walk nie oznaczała dla niego poddania się. Cochise uzależnił swą decyzję od warunków, jakie Amerykanie mu zaproponują. Czekał na ich odpowiedź, zmagając się z wojskiem generała Crooka. W Biurze do spraw Indian nie zignorowano pokojowej inicjatywy najgroźniejszego człowieka na Południowym Zachodzie. Do historycznego spotkania doszło we wrześniu 1871 r. w rezerwacie Cañada Alamosa w Nowym Meksyku, gdzie przebywali Apacze Chihenne, którym przewodził Victorio.
Dolina rzeki Cañada Alamosa Przybycie Cochise'a wywołało wśród Amerykanów nie lada sensację. Na kolejne rozmowy przyjechało wielu oficerów i urzędników pragnących zobaczyć nieuchwytnego od jedenastu lat "największego wojownika owych czasów". Ta sensacja i podniecenie nie uszły uwagi Cochise'a, wywołując w nim pełne goryczy zdziwienie, któremu dał wyraz w swojej przemowie:
"Biali ludzie długo mnie szukali! Jestem tutaj. Czego ode mnie chcą?
Dlaczego przedstawiam taką wartość? Jeżeli wart jestem tak wiele, dlaczego nie
zaznacza się miejsca, na którym stawiam stopę? [...] Nie jestem
Bogiem. Nie jestem już wodzem wszystkich Apaczów. Nie jestem już bogaty. Jestem
jedynie biednym człowiekiem". Czy w czasie tych rozmów zrobiono mu zdjęcie? Wątpliwe, aby na pierwsze po jedenastu latach, nieprzewidywalne z nim rozmowy, ściągano fotografa. Wojownicy Chiricahua byli nieufni i mieli się na baczności. Straż przyboczna bez przerwy pilnowała wodza i nie spuszczała z oka tych, którzy się do niego zbliżali. Rozmowy odbywały się na wolnym powietrzu, jak tego zażądał Cochise. Obecny tam obserwator zanotował: "Nocą jego osiodłany koń znajdował się tuż przy nim i nierzadko zdarzało się, że Cochise spał, trzymając w ręku lejce". Z całą pewnością nie był to odpowiedni moment do robienia pamiątkowych zdjęć. Niemniej jeden z naocznych świadków sportretował wodza. Henry Turril, oficer dobrze znający Siuksów i Szejenów: "Sprawił na mnie wrażenie człowieka cudownie silnego, o dużej wytrzymałości, przyzwyczajonego do wydawania rozkazów i do natychmiastowego posłuszeństwa. [...] To największy Indianin, jakiego kiedykolwiek spotkałem". Cochise zgodził się na pozostanie w rezerwacie, lecz jak najdalej od biur zarządu. Nie chciał żadnych kontaktów z białymi. Jeśli któryś z urzędników chciał się z nim zobaczyć, musiał udać się do jego obozu. Amerykanie kilkakrotnie próbowali nakłonić go do podróży do Waszyngtonu. Bezskutecznie. Wódz Chiricahua nie zapomniał lekcji, jakiej udzielił mu Bascom. Był też dość przewidujący i pozbawiony złudzeń, by dobrze rozumieć zbyteczność podróży na Wschód. Zaznaczył jednak, że chętnie spotka się z prezydentem Grantem u siebie w górach. Pobyt Cochise’a w Cañada Alamosa nie trwał długo. Ze względów oszczędnościowych postanowiono zlikwidować ten rezerwat i przesiedlić jego mieszkańców na północ, do Tularozy. Indianie nie wyrazili na to zgody, co zostało przez Amerykanów zignorowane. Przekonani oni byli, że Cochise przeniesie się tam, gdy Apaczom zabraknie jedzenia. Czy była to naiwność i głupota, czy cynizm i arogancja rasy zdobywców traktujących Indian z pogardliwą wyższością? Odpowiedź wodza mogła być jedna: zabrał swoich ludzi i którejś wiosennej nocy opuścił rezerwat, udając się w rodzinne góry w Arizonie. Pozostawała mu zawsze ta druga możliwość: wojna, aż do końca. Wolna kraina Cochise'a Po ucieczce Cochise’a blady strach padł znowu na mieszkańców Arizony. Krytykowali oni mocno oficerów pertraktujących z Indianami. Uważali, że jedynym rozsądnym wyjściem było zwabienie Cochise'a, zamknięcie go, powieszenie i poćwiartowanie, a także wybicie lub uwięzienie wszystkich Apaczów Chiricahua, co do najmniejszego dziecka.
Władze w Waszyngtonie były odmiennego zdania.
Chcąc sprowadzić Cochise'a ze ścieżki wojennej i wznowić negocjacje,
postanowiono wysłać doń godnego rozmówcę. Wybór padł na generała Olivera
Howarda, bohatera wojny secesyjnej, przezwanego w armii "chrześcijańskim
generałem". Tym razem to nie Cochise szedł na spotkanie z amerykańskimi
oficerami. W październiku 1872 r. przyjął wysłannika Waszyngtonu tak, jak sobie
tego życzył, w swojej fortecy w górach Dragoon. Amerykanie spędzili w indiańskim
obozie 11 dni. Mieli okazję obserwować życie Apaczów oraz ich wodza. Zrobił na
nich wielkie wrażenie swoim wyglądem, silną osobowością i inteligencją, ujął ich
przyjemnym obejściem i prostotą. Uwiecznił go J. Sladen: "Mężczyzna o wspaniałym wyglądzie, mierzący około 1,80 m, prosty jak strzała, proporcjonalnie zbudowany, o typowo indiańskiej twarzy, wystających kościach policzkowych, jasnym, żywym spojrzeniu i orlim nosie.[...] Żółta jedwabna przepaska obwiązywała jego włosy, proste i czarne, z gdzieniegdzie tylko srebrną nitką". Cochise zgodził się na przerwanie walk i utworzenie rezerwatu, ale sam podyktował warunki, a Howard był na tyle mądry, że je przyjął. Był to pierwszy i ostatni rezerwat w Ameryce utworzony na warunkach Indianina. Cochise zażądał, aby rezerwat założony został nie w Cañada Alamosa, co wielkodusznie zaproponował Howard, ale na ziemiach Apaczów Chiricahua, w południowo-wschodniej Arizonie. Drugim warunkiem była nieobecność na jego terenie amerykańskiej armii i urzędników. Amerykańskim przedstawicielem w rezerwacie został Thomas Jeffords, przyjaciel wodza, jedyny biały człowiek, któremu ten ufał. Rezerwat Cochise'a był Amerykanom solą w oku. Dawał Apaczom zbyt dużo wolności, umożliwiał im wyprawy do Meksyku i nie pozwalał na żadną nad nimi kontrolę. Generał Crook nie mógł przeboleć, iż nie udało mu się pokonać Cochise'a. Był zagorzałym przeciwnikiem zawartego z nim traktatu. Próbował sprowokować wojowników Chiricahua, szukał pretekstu, aby wejść z wojskiem do rezerwatu. Cochise nigdy nie wpadł w pułapkę prowokacji i do końca życia dotrzymał słowa, jakie dał Howardowi. Dopóki żył, Amerykanie nie odważyli się tego rezerwatu zlikwidować. Zrobili to dwa lata po jego śmierci, przesiedlając wszystkich Indian na północ, do rezerwatu San Carlos. Dało to początek nowej dziesięcioletniej wojnie, w której wsławił się Geronimo. Cochise zmarł w swojej fortecy, niepokonany, z dala od białych, 8 czerwca 1874 r. w wieku 60 bądź 64 lat. Odszedł nieprzeciętny człowiek, prawdziwy indiański generał i mąż stanu, który zmusił Amerykanów do traktowania Indian z poszanowaniem ich godności. Pochowany został w górach Dragoon. Jego ciało przygotowała do pogrzebu najstarsza żona: został umyty, uczesany, ubrany w najpiękniejszy strój wojenny, we włosy wpięto mu orle pióra i pomalowano twarz. Owinięto go w piękny czerwony koc o deseniu układającym się w napis Cochise, utkany przez Indian Navaho na zamówienie białego farmera, któremu wódz darował niegdyś życie. Na grób wybrano głęboką szczelinę w górach i na długich sznurach spuszczono tam jego ciało. Indianie nigdy nie wyjawili Amerykanom, gdzie ten grób się znajduje. Jest bardzo prawdopodobne, że Cochise, człowiek, którego nienawidzono i podziwiano, który fascynował swoich współczesnych i fascynuje nas do dziś, nigdy nie został sfotografowany. Po pierwsze dlatego, że historia Apaczów Chiricahua, za jego czasów, stworzyła ku temu bardzo mało okazji, a po drugie, że jemu samemu najmniej na tym zależało. Mając świadomość, iż jego lud skazany jest na powolną agonię, pragnął, "aby zasypały go kamienie i żeby biali o nim zapomnieli". Czy fakt, że nie posiadamy jego fotografii, nie jest ostatnim aktem oporu Cochise'a wobec białych? Góry Dragoon. Pośrodku wejście do Fortecy Cochise'a Opuszczony dom Kamień nagrobny w Fortecy Wschodniej W Fortecy Wschodniej wzniesiony został kamień nagrobny poświęcony Cochise'owi, chociaż jego grobu tutaj nie ma. Są nim te góry, które przywaliły go tak, jak tego pragnął. Nie spełniło się natomiast drugie jego życzenie: biali o nim nie zapomnieli. Arizona podzielona jest dziś na hrabstwa. Noszą one nazwy plemion, które niegdyś tutaj żyły. Jedno nosi imię człowieka: Hrabstwo Cochise. Dzisiaj obcy ludzie patrzą, jak słońce wschodzi nad górami Chiricahua, ale ziemia ta na zawsze pozostanie jego krainą.
Ziemie Apaczów Chiricahua ________________________ ©Zofia Kozimor
|
|