Powrót                                           

 

 

   

 

Cochise i Apacze legenda i fakty

 

Cochise stał się legendą jeszcze za życia. Przez ponad jedenaście lat, nieuchwytny i niepokonany, nienawidzony i podziwiany, siał trwogę i zamęt w Arizonie. Wielki Indianin stał się żywą legendą tym bardziej, że biali nie mogli się do niego zbliżyć. Podczas wojny był uosobieniem diabła, a spotkanie z nim opłacano życiem. Ale nawet gdy złożył broń i osiadł w rezerwacie, Amerykanom niełatwo było do niego dotrzeć. Apacze nie wychodzili poza rezerwat stworzony na ich ziemiach, Amerykanie, choć mogli rezerwat przemierzać, nie mieli prawa się w nim zatrzymywać. Cochise pozostawał jak dawniej nieuchwytny, jak dawniej też emanował autorytetem. Jeśli w sąsiedztwie rezerwatu powstawały miasteczka i zakładano rancza, jeśli mieszkańcy Tucson i Tubac mogli odetchnąć z ulgą, to dlatego, że dawszy Amerykanom słowo, Cochise nie złamał go nigdy. Apaczów trzymał żelazną ręką i nie pozwalał na żadne wypady poza teren rezerwatu. Mieszkańcy Arizony odkrywali, do jakiego stopnia niedawny diabeł wcielony jest człowiekiem honoru i o ile wartościowsze jest słowo Indianina od podpisów składanych przez amerykańskich urzędników.

Lata mijały i Cochise, który niegdyś budził trwogę i respekt, budził już tylko respekt. Nawet jeśli dwa lata po jego śmierci rezerwat Chiricahua zlikwidowano, a jego mieszkańców przesiedlono do San Carlos, pamięć o wielkim wodzu przetrwała. Dawne ziemie Apaczów poczęto nazywać duchową krainą Cochise’a. Dwanaście lat po śmierci wodza na ziemiach tych stworzono hrabstwo, któremu nadano nazwę Cochise. W 1934 roku, w dawnej fortecy Cochise’a w górach Dragoon, otwarto muzeum pod gołym niebem upamiętniające życie Apaczów Chiricahua i historię ich walk o przetrwanie. W miejscu, gdzie niegdyś stały indiańskie szałasy, wzniesiono nagrobek z tablicą z brązu ku czci wielkiego wodza. Hrabstwo Cochise zaczęto nazywać „wolnym stanem Cochise’a”, jakby na tych ziemiach przetrwał nie tylko duch wodza, ale i wartości, którymi się kierował.

Choć dawne ziemie Apaczów stały się krainą legend, historycy nie kwapili się z opracowaniem biografii Cochise’a. Trzeba było poczekać na rok 1991, który przyniósł szczegółową, świetnie udokumentowaną biografię wodza pióra Edwina Sweeneya.

Pamięć o wielkim Indianinie i jego duchowa kraina nie przestawały natomiast inspirować pisarzy i artystów. Fascynacja osobowością Cochise’a zachęciła Elliotta Arnolda do napisania znakomitej powieści Brat krwi, wydanej w 1947 roku. To na jej podstwie trzy lata później Delmer Daves nakręcił film Złamana strzała. Film ów stał się z kolei inspiracją do nakręcenia serialu telewizyjnego o tym samym tytule. Legenda Cochise’a ożyła, przekroczyła raz jeszcze granice duchowej ziemi Apaczów, zafascynowła Amerykę i inne kontynenty.

Jeff Chandler jako Cochise w filmie Złamana strzała Delmera Davesa.

Elliott Arnold zabrał się do powieści z niesłychaną sumiennością. Nie czekając na prace historyków, sam przeczesał amerykańskie archiwa, dotarł do wspomnień zostawionych przez Thomasa Jeffordsa, konsultował się z Morrisem Oplerem, słynnym antropologiem, który spędził wiele lat w rezerwatach Apaczów, opisując apackie ceremonie i zwyczaje, mity i legendy. Pisarz zebrał to wszystko w powieści. Z literacką swadą, z konieczną dozą fantazji i znawstwem tematu ukazał zdarzenia tamtych lat w całym ich pięknie i dramatyzmie. Brat krwi to przede wszystkim wielka epopeja Apaczów przedstawiająca historię tego ludu od pierwszych kontaktów z Amerykanami do śmierci Cochise’a. Spotkania z wodzem Chiricahua, zajście z Bascomem, bitwa na Przełęczy, wojna, negocjacje z Howardem, w końcu życie w rezerwacie pokazane są w majestatycznych plenerch przygniecionej słońcem Arizony. Brat krwi to jednocześnie subtelne opowiadanie o niezwykłej przyjaźni Cochise’a i Jeffordsa, której obaj mężczyźni pozostali wierni do śmierci, to historia miłości Jeffordsa do młodej dziewczyny Chiricahua, to w końcu pełna napięcia relacja o trudnym współistnieniu Indian i Amerykanów. Postacie w większości prawdziwe mieszają się z fikcyjnymi na tle barwnej epoki. Ta piękna powieść należy do ulubionych lektur Edwina Sweeneya, biografa Cochise’a. To od niej Sweeney zaczął swą przygodę z Apaczami. Dlaczego książka ta nigdy nie doczekała się przekładu na język polski? Dlaczego młodym ludziom od ponad pół wieku serwuje się idiotyzmy w postaci Winnetou, zamiast zaproponować im pasjonującą historię o niezwykłym wodzu i fascynującym ludzie? Jak to możliwe, że w XXI wieku poważna dziennikarka w poważnym tygodniku umieściła na pierwszym miejscu obowiązkowych lektur na temat Indian Winnetou, traktując tym samym kultury indiańskie z błogą niefrasobliwością? Czym wytłumaczyć zdzienie wyrażone przez poważnego redaktora w tym samym tygodniku, iż Amerykanie uważają „niemiecką fascynację Indianami za naiwną, śmieszną i mięczakowatą”? A jak inaczej Amerykanin, który przeczytał chociażby Brata krwi, może traktować książkę o Winnetou?

Elliott Arnold – Brat krwi

Powieść Elliotta Arnolda napisana jest z takim znawstwem tematu, że przez całe dziesięciolecia stanowiła źródło wiedzy o życiu wodza Apaczów. Zapominano, że Arnold był pisarzem i, choć pisanie poprzedził długimi badaniami, nie stworzył pracy naukowej, lecz powieść. Pozwolił sobie tu i ówdzie na swobodę w opisie nie tyle faktów, ile związanych z nimi detali. Dzisiaj, przedstawiając historyczne postacie Cochise’a i Apaczów, należałoby detale te skorygować. Problem w tym, że pisarze relacjonujący życie Cochise’a nie zawsze to czynią, czego przykładem jest książka Zbigniewa Teplickiego Wielcy Indianie Ameryki Północnej. W rozdziale przedstawiającym Cochise’a Zbigniew Teplicki oparł się całkowicie na powieści Arnolda, choć biografia Cochise’a pióra Sweeneya już istniała. Wydawca przedstawił książkę Teplickiego jako „rzetelną prawdę historyczną”, co nie do końca jest zgodne z rzeczywistością.

Te nieprawdziwe detale obecne w książce Arnolda, a powtarzane przez wielu autorów, pragnę poniżej skorygować.

Prawda? Nieprawda?

- Cochise miał trzy żony. — Prawda.

- Pierwsza żona Cochise’a miała na imię Tesalbestinay. — Nieprawda. Jego pierwsza żona miała na imię Dos-teh-seh. Fakt, że Arnold wymyślił imię pierwszej żony Cochise’a świadczy, że nie kontaktował się przy pisaniu powieści z samymi Apaczami, którym to imię jest dobrze znane.

- Druga żona Cochise’a miała na imię Nalikadeya. — Nieprawda. Nie znamy imienia drugiej żony Cochise’a. Arnold wymyślił to imię dla potrzeb powieści.

- Pierwsza żona była siostrą Mangasa Coloradas. — Nieprawda. Była jego córką.

- Taza był synem Cochise’a i jego pierwszej żony. — Prawda.

- Naiche był synem Cochise’a i jego drugiej żony. — Nieprawda. Podobnie jak Taza, Naiche był synem Dos-teh-seh.

- Brat Cochise’a, schwytany podczas zajścia z Bascomem, a następnie powieszony, miał na imię Naretena. — Nieprawda. Miał na imię Coyuntura.

- Cochise miał brata o imieniu Juan. — Prawda.

- Przed zajściem z Bascomem Cochise żył w zgodzie z Amerykanami, podczas gdy Mangas Coloradas i Geronimo prowadzili z nimi wojnę. — Nieprawda.

Po tym, jak Amerykanie zajęli ziemie Apaczów, zarówno Mangas Coloradas, Cochise, jak i Geronimo żyli z nimi w zgodzie. Choć lubimy przedstawiać Apaczów jak okrutnych barbarzyńców czyhających na życie wszystkich dookoła, ich pierwsze kontakty z Amerykanami były dobre. Apacze nie wojowali dla zasady, trzeźwo oceniali sytuację, obserwowali przybyszów, pozytywnie odpowiadali na propozycje traktatów i trzeba było absolutnie nieodpowiedzialnego postępowania Bascoma, żeby przystąpili do wojny. W okresie pokoju uprowadzali białym bydło i konie, ale w ich pojęciu nie były to akty wrogie. Nowych przybyszów traktowali jak zło konieczne, niemniej grupy Cochise’a współżyły z nimi bez większych incydentów przez siedem lat, zaś Apacze Mangasa Coloradas przez lat trzynaście (ich ziemie włączone zostały do Stanów kilka lat wcześniej). Gdy po zajściu z Bascomem Cochise rozpoczął wojnę, a Mangas Coloradas się do niego przyłączył, posunięcie Mangasa było dla Amerykanów dużym zaskoczeniem. Podobnie wszystkie opowieści o tym, że Geronimo wypowiedział posłuszeństwo Cochise’owi, gdy ten żył w zgodzie z białymi, są czystą legendą.

- Gdy po śmierci Cochise’a i przeniesieniu Apaczów do San Carlos, Naiche przyłączył się do Geronima, zapewnił mu prestiż, jakim ten nigdy się nie cieszył. — Prawda.

Elliott Arnold świetnie tę prawdę rozumiał. Amerykanie, nękani poczynaniami Geronima, nie dostrzegali roli Naiche. Z czasem wywindowali Geronima na piedestał i uczynili z niego legendę. Amerykańską legendę. Zupełnie inaczej zapatrywali się na to Apacze. Geronimo nigdy nie miał wśród nich wielkiego posłuchu i musiał uciekać się do prowokacji, żeby pociągnąć za sobą większą ilość wojowników. Prestiż wśród Apaczów zapewnił mu, dołączając do niego, syn Cochise’a, Naiche.

Charakterystyczna jest pod tym względem fotografia z 1886 roku przedstawiająca garstkę apackich renegatów w drodze na Florydę, miejsce zsyłki. Znamienny jest sposób, w jaki Indianie usadzili się do zdjęcia. Gdy przypomnimy sobie ściśle określony szyk, w jakim Apacze stanęli podczas rozdawania darów na Przełęczy, co opisał James Tevis, zrozumiemy, że miejsca Indian na fotografii nie są przypadkowe. „Indianie — pisze Tevis — stali przed zajazdem tworząc krąg: W pierwszym rzędzie Cochise, Esconolea, Old Jack i medicine-men, w drugim wojownicy, w trzecim dorastający chłopcy, w czwartym rodziny wodzów i w końcu rodziny wojowników”. Przyjrzyjmy się zdjęciu.

Rok 1886. Grupa apackich renegatów w drodze na Florydę.

W pierwszym rzędzie, w samym środku siedzi Naiche, z jego dwóch stron nie ma nikogo, dopiero dalej siedzą jego kapitanowie, Fun i Perico z jego prawej strony, Geronimo, Chappo oraz młody Garditha z lewej. W drugim rzędzie usiedli wojownicy. W ostatnim rzędzie siedzą żony wojowników: pierwsza z lewej to Ha-o-zinne, żona Naiche, następnie Bi-ya-neta, żona Perico, Nochlon, żona Chappo i Tah-das-te, żona Ahnandii. Dwanaście lat po śmierci Cochise’a, dziewięć lat po rozpoczęciu pogoni za Geronimem, po wszystkich wyczynach, jakich ten się dopuścił, a które owiały go legendą, w przekonaniu Apaczów to nie on był wodzem grupki buntowników. Był instygatorem, prowodyrem, szamanem. Wodzem był nim Naiche. Indianie zwracali się do niego z wyrazem nantan, co w języku Apaczów znaczy "wódz". Pomimo legend stworzonych przez białych, Geronimo nigdy wodzem nie był.

Kolejne mity na temat Apaczów nie są związane z powieścią Elliotta Arnolda.

Apacze parali się rolnictwem. — Nieprawda.

Apacze byli ludem nomadów, myśliwych i zbieraczy. W ich bogatej mitologii nie ma żadnego bóstwa, żadnego mitu związanego z uprawą roli czy wzrostem roślin. Fakt, że w San Carlos Apacze zakładali poletka kukurydzy, a osadzony w Forcie Sill Geronimo zajmował się uprawą dyni, jest dowodem na postępujący proces akulturacji. Do dziś w rezerwatach Apaczów nie ma żadnych pól ani upraw. Z czasem Apacze przekonali się do hodowli koni i bydła, są ciągle doskonałymi myśliwymi, co stanowi turystyczną atrakcję i przynosi Apaczom pewien dochód, ale stronią od rolnictwa. Fakt ten w żadnym wypadku nie powinien być traktowany jako dowód niższości kulturowej Apaczów. Lévi-Strauss nie przestawał podkreślać, że rolnictwo nie jest żadnym wyższym stadium rozwoju, lecz gospodarką równoległą do myślistwa i zbieractwa. Rozwój rolnictwa miał swoje dobre i złe strony. Dla małych społeczności nomadów, jakimi byli Apacze, rolnictwo nie miało żadnej przydatności.

- Apacze byli ludem o wrodzonym okrucieństwie.

Przekonanie o wrodzonym okrucieństwie kogokolwiek jest czystym rasizmem!

- Cochise był człowiekiem światłym, gdyż nie powierzył rannego w bitwie Mangasa Coloradas szamanom i ich grzechotkom, lecz zawiózł go do meksykańskiego chirurga w Janos. — Kolejny przesąd.

Jeśli światłym Indianinem jest ten, który uznaje wyższość cywilizacji białych i rozumie, że szamańskie praktyki są czystymi zabobonami, Cochise z całą pewnością człowiekiem światłym nie był. Apacze, i w ogóle Indianie, zupełnie nieźle znali świat białych i ich możliwości. Niewiele ich w tym świecie zachwycało. Zaszyci w górach Tarahumarowie mieli zwyczaj wybierać się od czasu do czasu do meksykańskich miasteczek, żeby zobaczyć jak żyją ludzie, którzy się pomylili. Apacze doskonale radzili sobie z chorobami, których nie przywlekli biali. Byli dość mądrzy, by wiedzieć, że do wyjęcia kuli z klatki piersiowej potrzeba obok mocy szamana, zdolności chirurga. Te dwie umiejętności zresztą nie były obce szamanom. I można dać sobie uciąć rękę, że przy operacji dokonanej przez meksykańskiego lekarza obecni byli szamani i to nie jeden, lecz czterech. To oni, przywołując dobre duchy śpiewem i grzechotkami, oddziaływali na cały organizm wyczerpanego Mangasa, podtrzymywali jego siłę duchową, podczas gdy chirurg wyjmował kulę. To prawdopodobnie dzięki nim ranny Mangas mógł znieść operację, podobnie jak zniósł ciężką podróż przez góry do położonego sto kilometrów na południe Janos. Można się zastanowić, czy bez pomocy szamanów Mangas wyszedłby z podobnej opresji obronną ręką. W dobie obecnej zaczynamy dostrzegać, że większość patologii jest rezultatem dysfunkji czy wręcz odrzucenia energii scalającej, którą szamani umieli przywołać dla zapewnienia równowagi między ciałem i duchem. Nic dziwnego, że współcześni studenci medycyny zaczynają pobierać nauki u szamanów. Dlatego lepiej się zastanowić, co znaczy być człowiekiem światłym, zanim zaczniemy wyrokować, kto i dlaczego nim jest.

Ciąg dalszy mitów i przesądów na temat Apaczów nastąpi.

________________________

©Zofia Kozimor

 

 

 Powrót

Do góry