![]() |
![]() |
|
|
Smutek
cywilizacji maszyn
Dotarłszy
pod koniec XV wieku do wybrzeży Nowego Świata, Hiszpanie odkryli ludy, które wprawiły ich w zdumienie. Stanęli
twarzą w twarz z odrębnymi zwyczajami, wierzeniami i sposobem życia. To
spotkanie dwóch światów wystawiło Europejczyków na niełatwą próbę, jaką
jest zaakceptowanie inności. Byłby to krok milowy, gdyby został dokonany.
Powierzchowna obserwacja i wiara w uniwersalny charakter własnej kultury
skłoniły ich do innego rozwiązania. Usytuowali oni siebie nie tyle obok
odkrytych ludów, ile ponad nimi. W odmiennych kulturach dojrzeli niższy etap tego samego
rozwoju, prowadzącego do tego samego celu. W ten sposób uniknęli
konieczności pogodzenia się z innością i zagwarantowali swojej
kulturze centralne miejsce. Europejczycy XVI wieku byli przekonani, pisze
Claude Lévi-Strauss, że
ponieważ posiadają statki, zbroje i broń palną, doskonalsi są od ludów,
które owych wynalazków nie posiadają. Dokładnie w ten sam sposób
ocenili siebie trzy wieki później ich potomkowie. Uznali, że maszyna
parowa i inne zdobycze materialne upoważniają ich do panowania nad światem[1]. Postęp jest jednym ze słów magicznych cywilizacji Zachodu. Jednym z tych abstrakcyjnych pojęć, jak wolność, prawda, dobro, których znaczenie domaga się uściślenia, a których używamy w sensie absolutnym. Z tą różnicą, że wolność, prawda i dobro są pojęciami obecnymi we wszystkich kulturach, natomiast wiara w postęp jest typowa dla naszej.
U bazy wiary
w postęp legła niewątpliwie atrofia samej wiary, zanik głębokiej
duchowości właściwej tradycyjnym kulturom. Humanizm Renesansu wyniósł
człowieka ponad całe stworzenie, uwierzył w jego możliwości twórcze.
Potem uwierzono w moc rozumu. Rozumowo odniesiono się do doktryn kościoła,
które poddano krytyce i reformie. Człowiek Oświecenia uzbrojony w rozum
i inteligencję obywał się już bez doktryn. Tworzył i stawał się
panem stworzenia. Poznanie ograniczył do świata materii, dotykalnego,
poznawalnego, empirycznego. Dokonywano odkryć, tworzono narzędzia, urządzenia,
maszyny, fetowano rewolucję przemysłową. Wierzono w postęp. Do ideału
wzniesiono życie aktywne, dynamiczne, przynoszące zmiany. Odrzucona
została nie tylko kontemplacja i duchowość, ale i wszelka intelektualna
refleksja. Humanizm, który wyniósł człowieka na wyżyny, został przez
niego zgilotynowany, stał się przeżytkiem w świecie maszyn, rachunku
ekonomicznego i zysku, a prawdziwą zawalidrogą w świecie ideologii.
Postęp utożsamiony z rozwojem techniki i maszyn, przy jednoczesnej
atrofii myśli i duchowości, po wyrzuceniu na śmietnik podstawowych
ludzkich wartości, stał się przerażającym narzędziem w rękach
totalnych ideologii. Trzeba było kataklizmów XX wieku, aby pojawiło się
zwątpienie, zapytanie o sens postępu. Filozofowie, socjologowie,
etnolodzy, pisarze biją dziś na alarm.
Jednostronny rozwój techniki prowadzi do wspaniałych osiągnięć, ale
czyni jednocześnie ogromne spustoszenia. Jest bronią obosieczną. Co
zyskujemy z jednej strony, tracimy, czasami podwójnie, z drugiej. Wielkie
zdobycze Zachodu zostały tak drogo opłacone, że zaczynamy się
zastanawiać, czy straty nie przerosły zysków.
W
1943 roku w Paryżu Andrzej Bobkowski notował: „Postęp. Rozglądnąłem
się po ulicy. Szereg kamienic, ulice – nawet ładne – ale gdy
pomyśli się, że dziesiątki kilometrów kwadratowych, setki i tysiące,
pokryte są tymi kamienicami, robi się niedobrze. Wielkie miasto, miasto
olbrzym to też postęp. Postęp absurdalny. Ile godzin dziennie traci każdy
mieszkaniec miasta na pójście do pracy i powrót z pracy? Pod ziemią
dudni metro, w którym ludzie cisną się i pchają, i potrącają jadąc
długie kwadranse w smrodzie i zaduchu. Potem na dworcach to samo, w pociągach
podmiejskich to samo. Wracają do domów, w których z wyjątkiem mebli
nic nie jest ich. Wstają rano i pędzą do pracy, z którą najczęściej
nic ich nie wiąże, w którą nie wkładają ani cząstki z siebie. A nad
wszystkim rozpościera się popielaty welon anonimowości. Nie wiesz, dla
kogo pracujesz, nie znasz tych, od których zależysz, wypełniasz
polecenia automatycznie, jesteś termitem, niczym. Szukało się w postępie
wolności, znalazło się jeszcze gorsze kajdany, niżby je mógł nałożyć
jakiś feudalny władca. Pędzimy naprzód ślepi, z głupią wiarą w
postęp, z cielęcym zachwytem dla nowych zdobyczy techniki i dla pomysłu.
Tam gdzieś na dnie kołacze się jeszcze cicho, jak skryte w lesie źródełko,
myśl, ta prawdziwa i spokojna, ale coraz częściej przygłuszana
grzmotem i ulewą pomysłów. Iluż ludzi żyje dziś myślą? Żyje się
landrynkami gotowych odpowiedzi na wszystko, rozrzucanych wśród ogłupiałego
tłumu.”[2]
Problemy
zasygnalizowane przez Bobkowskiego zostały dziś zwielokrotnione.
Sztuczny świat zastąpił rzeczywistość, miasta, przemysł i intensywne
uprawy wyparły naturę. Człowiek pozostał niczym, tyle, że z termita
stał się towarem, ewentualnie odpadem. Nauki ścisłe wyparły
humanistykę, rachunek ekonomiczny filozofię, źródło spokojnej,
prawdziwej myśli zdaje się wysychać. Płaskie ekrany pokazują coraz
bardziej płaską tandetę, mamy Internet, ale jakże często nie
potrafimy dyskutować.
Cywilizacja maszyn zapomniała o człowieku.
Dlatego niewątpliwie rodzą się jak grzyby po deszczu subkultury, sekty i
ruchy odwracające się od „codziennej wegetacji”, poszukujące innego
sposobu na życie, kilku niezbędnych wartości, kilku prawdziwych
przyjaciół, odpowiedzi na kilka podstawowych pytań, nad którymi kiedyś
dyskutowali filozofowie, a które dzisiaj zasypał deszcz pomysłów.
Współczesny świat tak bardzo zdradził swoje wartości, że aby je odnaleźć,
zwracamy się do innych kultur. W innych kulturach, czy też w obrębie sekt,
szukamy zagubionej duchowości, którą trudno znaleźć w religii sprowadzonej
do moralizmu, mylącej powołanie z zawodem, zredukowanej do przedmiotu w
szkole.
Roger Caillois oraz Leszek Kołakowski zauważyli, że zachodnia kultura jest jedyną, która potrafiła
siebie zakwestionować, tworząc antropologię kulturową i etnologię. Można
poczytać to za jej wielką zasługę, ale można widzieć w tym konieczność.
Jest może jedyną kulturą, która siebie zdradziła, która nie dotrzymała
obietnic, która doprowadziła do zwątpienia i wytworzyła chęć
ucieczki.
„Wielki
dworzec węzłowy, cały zelektryfikowany. Na ziemi sieć torów, nad głową
sieć drutów, splątana w wielki kołtun. Druciany mózg. Gwar, tłum
ludzi pchających się we wszystkie strony, perony zawalone bagażami.
Elektryczny ekspres pędził ponad sto na godzinę, a ja cały czas myślałem
o tym, że któregoś dnia w tym samym tempie powiem "adieu" całej
Europie i wyniosę się do jakiegoś rezerwatu”.[3]
To jeszcze Bobkowski. Jego rozważania są szczególnie cenne, gdyż Bobkowski był do szpiku kości Europejczykiem, przesiąkniętym europejską
kulturą, przekonanym o jej wartości, przywiązanym do jej największych
intelektualnych osiągnięć. A jednak w 1948 roku powiedział Europie
adieu i wyniósł się do Gwatemali. Kulturze, która go stworzyła,
zarzucał słabość. Zbyt łatwo abdykowała pod naporem cywilizacji,
nie umiała się obronić przed szturmem szalonych ideologii. Dla Bobkowskiego zdobycze cywilizacyjne miały wartość o tyle, o ile były służebne
wobec człowieka, o ile równoważyła je wysoka kultura, refleksja, owa
prawdziwa, spokojna myśl. Cywilizacja, mówił, stanowi hasło, a kultura
odzew. Bez owego odzewu cywilizacja zaczyna być groźna. Problem w tym,
że dzisiejszy świat zna hasło, ale już dawno zapomniał odzewu. Rozwój
techniki stopniowo wypłukał świat z humanizmu i kultury, aż doprowadził
do radykalnego antyhumanizmu, mówi filozof Tadeusz Gadacz. I dodaje:
„Cywilizacja może odrzucić kulturę, z której wyrosła, ale nie
jest pewne, że może to przeżyć. Trzeba wrócić do humanistyki. Wiedza
bez rozumienia musi prowadzić do nieszczęść.”[4]
Wiedza bez rozumienia to ruina duszy, apelował cztery wieki temu Rabelais.
Cywilizacja Zachodu postawiła na wiedzę i nazwała to postępem.
A po drodze zniszczyła własną duchowość i filozofię, kto wie czy nie
szczęście własnego człowieka, a na pewno inne kultury, które nie
posiadały co prawda maszyny parowej, ale też nie wytworzyły potrzeby
ucieczki od siebie.
W
obliczu ogólnego zagubienia, w cywilizacji Zachodu pojawiło się zwątpienie.
Dziś wielu z nas podejrzliwie patrzy na kolejne wynalazki i ocenia bez
arogancji wszelkie osiągnięcia. Odkrywamy jednocześnie, dużo za późno,
wartość innych światów, przywracamy im należne miejsce w koncercie
kultur. Dostrzegamy ich dorobek, pojmujemy, że należy go mierzyć inną
miarą.
W
eseju Rasa a historia Claude Lévi-Strauss szeroko mówi o
oryginalnych osiągnięciach odległych kultur. Jeśli za kryterium oceny,
mówi, przyjmiemy wiedzę o możliwościach, jakie kryje ciało i umysł
człowieka, oraz wypracowanie równowagi między nimi, człowiek Zachodu, mistrz
maszyn i techniki, okaże się ignorantem wobec ludów Dalekiego Wschodu.
Jeśli kryterium oceny stanie się umiejętność życia i przeżycia w
szczególnie wrogim środowisku, palma pierwszeństwa przypadnie Eskimosom
i Beduinom. Indie, lepiej niż jakakolwiek inna cywilizacja, umiały
wypracować system filozoficzno-religijny, a islam już przed tysiącleciem
wypracował teorię współdziałania wszystkich form życia ludzkiego,
technicznej, ekonomicznej, społecznej i duchowej, która dla Zachodu
staje się naglącą koniecznością. Australijskim aborygenom brak
maszyny parowej, fabryk i miast pozwolił wypracować niezwykłą równowagę
społeczną: „Co się tyczy organizacji rodzinnej i harmonijnych
stosunków między grupą rodzinną i społeczną, pisze Lévi-Strauss,
Australijczycy wyprzedzili resztę ludzkości tak dalece że, aby zrozumieć
systemy reguł wypracowanych przez nich w sposób świadomy i rozumny,
konieczne jest odwołanie się do najbardziej wyrafinowanych reguł współczesnej
matematyki. [...] Nie będzie przesady, jeśli uznamy w nich nie tylko założycieli
socjologii ogólnej, ale również adeptów umiaru w naukach społecznych”.
Wiele miejsca poświęca Lévi-Strauss osiągnięciom amerykańskich
Indian, których odkrycia postępowały bardzo szybko i szły zawsze
dobrym kierunku. „Ludzie ci wykazali się najbardziej zadziwiającą
historią kumulatywną, jaka istnieje na świecie; przebadawszy gruntownie
zasoby nowego środowiska naturalnego, opanowali uprawę najróżnorodniejszych
roślin otrzymując z nich pożywienie, lekarstwa i trucizny, i –
rzecz gdzie indziej niedościgniona – z trujących substancji, jak
maniok, uczynili podstawowy produkt żywnościowy, a także lekarstwa
stymulujące i znieczulające. […] Aby docenić to ogromne dzieło,
wystarczy uzmysłowić sobie wkład Ameryki do cywilizacji Starego Świata.
W pierwszym rzędzie ziemniaki, kauczuk i coca (podstawa nowoczesnej
anestezji), które stanowią filary zachodniej kultury, kukurydza i
arachidy, które przeobraziły gospodarkę Afryki, zanim rozpowszechniły
się w Europie, potem kakao, wanilia, pomidory, ananasy, papryka, kilka
gatunków fasoli, bawełny i dyni. W końcu zero, baza arytmetyki, znane
było i używane przez Majów, przynajmniej 500 lat wcześniej, nim
odkryli je uczeni indyjscy, od których Europejczycy przejęli je za pośrednictwem
Arabów.”[5]
Osiągnięcia Indian w dziedzinie urbanistyki, irygacji i lecznictwa
przewyższały ówczesne zdobycze europejskie. Amerykańscy tubylcy
doprowadzili do perfekcji tkactwo, ceramikę, obróbkę szlachetnych
metali. Ale to ich osiągnięcia w zakresie harmonijnego współżycia
jednostki ze zbiorowością, zbiorowości ze środowiskiem naturalnym,
wypracowanie równowagi między ciałem i duchem są dziś dla nas
zjawiskiem godnym podziwu.
Tu
i tam, w Europie i na antypodach, przez tysiące lat żyli ludzie, którzy
kochali, nienawidzili, walczyli, tworzyli. Jeśli
naczelnym zadaniem każdego społeczeństwa jest stworzenie takich warunków,
aby ludzie żyli szczęśliwie, a życie było dla wszystkich znośne, to
inne kultury z całą pewnością nie realizowały tego gorzej od nas, a
kto wie, czy nie czyniły tego lepiej. Zupełnie nie na miejscu jest więc
wszelka arogancja i przekonanie, że inteligencja, mądrość i talent są
udziałem tylko i wyłącznie ludzi Zachodu. To, że Indianie z dżungli
panamskiej nie widzieli telefonu komórkowego, rakiet kosmicznych i nie
nabyli wiedzy na miarę naszych szkół, nie znaczy, że nie posiedli mądrości,
na którą my jesteśmy zamknięci, że obca im jest myśl, ta prawdziwa i
spokojna, o człowieku i świecie, o życiu i o śmierci.
Mówiąc
o przesądach rasowych Lévi-Strauss zanotował uwagę, nad którą warto
się zastanowić: „Jesteśmy coraz bardziej świadomi, że problem
rasizmu odzwierciedla w skali ludzkości problem rozleglejszy, który
pilnie czeka na rozwiązanie: chodzi o stosunek między człowiekiem i
innymi istotami żywymi. Nie miałoby sensu próbować rozwiązać ten
problem na jednej płaszczyźnie, bez próby rozwiązania go na drugiej,
tak bardzo jest oczywiste, że szacunek, jaki człowiek powinien żywić
do swych bliźnich jest tylko odmianą szacunku, jaki żywić powinien do
wszystkich form żywych. Izolując człowieka od całości stworzenia,
definiując zbyt ciasno granice, które go od niego oddzielają, zachodni
humanizm, odziedziczony po Starożytności i Odrodzeniu, pozbawił człowieka
warstwy ochronnej i, czego dowodzi doświadczenie ostatnich dwóch wieków,
wystawił go, bezbronnego, na ataki uknute w obrębie samej fortecy.
Pozwolił odrzucić, poza arbitralnie wyznaczone granice, całe odłamy
ludzkości, której można było odmówić godności tym łatwiej, iż
zapomniano, że jeśli człowiek jest godny szacunku, to przede wszystkim
jako istota żywa, a nie jako pan i władca stworzenia”[6]. Pod tym zdaniem podpisałby
się cały buddyjski Wschód, a także indiańskie ludy, które przez
kilka wieków próbowały tę prawdę białemu człowiekowi przekazać.
Prawda ta, jak wiele innych równie cennych, chroniła tradycyjne ludy
przed spustoszeniem, przed którym cywilizacja maszyn nie potrafiła się
obronić. [1] Claude Lévi-Strauss, Race et Histoire, Race et Culture, Albin Michel/Editions Unesco, Paryż, 2005.
[2]
Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem, Wydawnictwo CiS, Warszawa 1995.
[3]
Andrzej Bobkowski, tamże.
[4]
Tadeusz Gadacz, "Nie ma szczęścia bez myślenia", Polityka
nr 50, Niezbędnik inteligenta, 17 grudnia 2005. [5] Claude Lévi-Strauss, op. cit.
[6]
Tamże _______________________ ©Zofia Kozimor
|
|